poniedziałek, 18 lipca 2016

O tym, dlaczego nie lubię burzy w nocy

Burza to takie ciekawe zjawisko atmosferyczne - niby nie jestem psycho... ten, meteopatą, a jednak nie umiem spokojnie pomalować paznokci, kiedy za oknem grzmi, błyska, wiatr łamie drzewa, a deszcz zasuwa po dachu szybciej, niż rynna zdąży podjąć się wyzwania.

W dzień, kiedy jestem w domu, burza mi niestraszna. Wszak nigdy nie jestem tutaj sama, po cichu więc liczę na to, że "w razie co" Lena mnie obroni. Ona pewnie liczy na mnie.

Za to nocą... budzi nas żywioł. Ten żywioł to pies. Duży pies sąsiadów, który najprawdopodobniej boi się burzy. Szczeka, ujada, biega. O spaniu przy rozszczelnionym oknie można zapomnieć. Nie mówię nawet o jego uchyleniu, ale nawet rozszczelnić się go nie da, inaczej mam wrażenie, że szczeka mi tuż pod oknem, i chociaż to bardzo niepopularne co teraz powiem, niech się ten pies cieszy, że nie mam dubeltówki. I niech się sąsiedzi też cieszą, bo nawet gdybym miała, to strzelać celnie nie umiem. Przeżyliśmy kolki, kilka zapowiadanych końców świata i wizytę szerszenia, a wykończy nas pies.





Wczoraj zainaugurowaliśmy to, co większość Polaków zrobiła już w maju, mianowicie rozpoczęliśmy sezon grillowy. Okazało się przy tym, że w połowie lipca trudno dostać grilla.

W sobotę za to Lenka miała gości. Przebieg wizyty wyglądał podobnie ;o)




A tak poza tym, czy nie odnosicie wrażenia, że tyle się mówi o problemach dorastających dzieci, a tak mało o problemach rodziców rosnących dzieci??? Lena tak szybko ze wszystkiego wyrasta, że znów musieliśmy zrobić zakupy, a jak wiecie, ja nie znoszę zakupów (nie mówimy o spożywczych). Rad nie rad pojawiliśmy się więc w H&M i zmierzamy na dział dziecięcy. Jędrek zatrzymuje mnie w pół drogi, pokazuje na wieszaki wyładowane swetrami, jakieś promocje nie z tej ziemi czy coś i sugeruje, że może coś mi wpadnie w oko, to będę kiedyś miała jak znalazł. W lipcu. Grube swetry. Ani myślę cokolwiek mierzyć, więc mówię a weź, ja sobie nakupię, a zimą to i tak już będzie niemodne, powyciągali jakieś stare ciuchy z kilku ostatnich przecen i myślą, że mi to opchną. I idę dalej, w końcu przyszliśmy tu po ubrania dla Leny. A tam obok bluzek i  sukienek - fajne sweterki, w dodatku w supercenach, tyle, że jeszcze trochę na nią za duże. Mówię zobacz, bierzemy, 10 zł, akurat dorośnie jak będzie na to pora. A Jędrek że nie, że zimą to to już będzie niemodne i Lenka w tym chodzić nie będzie...

Postuluję, żeby następnym razem został w domu.

czwartek, 14 lipca 2016

Ule to takie pyszne czeskie ciasteczka...

Wróciłyśmy z wakacji pod gruszą. Konkretnie pod wiśnią, ale nie bądźmy drobiazgowe. Lena chyba się nawet trochę opaliła. Jej mama chyba też. Miałyśmy prawie 2 tygodnie odpoczynku od taty Leny! :-P Bardzo się za nami stęsknił, chociaż pewnie częściej niż zwykle bolała go głowa, kebabowni wzrosły obroty a i sklepy pozbyły się zapasu chińskich zupek... Niestety nieroztropnie do bagażu Leny (w którym i tak było już pół światu) nie spakowałam maszynki do włosów. Cóż, fryzura prawie na Pazdana. Odrośnie. Mój błąd.

Wróciłyśmy do domu, a tam lśniło aż miło. Zaraz narobiłyśmy bałaganu, że mop poszedł w ruch... ale w sumie to do tej pory jest jako taki porządek. Starałam się jak mogłam aż do wczoraj, kiedy zajęłam się produkcją uli. Ule to takie czeskie ciasteczka, które kiedyś jedliśmy u cioci Zosi, i o których Jędrek mówił od tygodnia, a wręcz naciskał, żeby kupić foremki. Wczoraj upaprałam całą kuchnię lepieniem tego wszystkiego, a teraz jeszcze mnie kusi, żeby je podjadać. Ciastka mają więcej smaku niż kalorii, a jednocześnie więcej kalorii niż smaku. Słowem samo zło (na diecie). Ale nie jesteśmy na diecie.



Na wczasach spędziłyśmy trochę czasu z Jasiem, który stwierdził co następuje: "Ciociu gdybyś nie miała Lenki, to byś mogła robić co chcesz, a tak nie możesz, bo masz Lenkę" (to w kontekście mojej odmowy ciągłego skakania na trampolinie). Na pytanie o to, ile on sam będzie miał dzieci z rozbrajającą szczerością wyznał: "Nie wiem. Tyle, ile się urodzi". :-D

Z Alką przypomniała nam się za to gra w gumę. Okazało się, że owszem, da się ją kupić do dziś. Wprawdzie nie jest to już tej jakości guma co kiedyś, tylko kawałek elastycznego sznurka za 1,60 zł, który od razu się porwał, ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. Podekscytowane przypominałyśmy sobie zasady, obejrzałyśmy kilka filmów na YT i zaczęłyśmy skakać. Pięta palec, guma smalec... i wiecie co? Chyba byłyśmy kiedyś lżejsze... od skakania nie bolała głowa, biust nie ciążył ;o) I dobrze, że ta guma to jednak kosztowała raptem złoty sześćdziesiąt...