piątek, 29 maja 2015

Post BEZ TYTUŁU

Jak po raz dziesiąty mam problem z tytułem posta, tak po raz pierwszy sobie z tym problemem poradziłam szybko. I teraz w ogóle nie wiadomo, o czym on będzie... już zdradzam: o śmieciach. A tak naprawdę o wszystkich rzeczach, które zdołaliśmy do tej pory zgromadzić. Czyli na jedno wychodzi: dzisiaj będzie o śmieciach.

Czy zastanawialiście się kiedyś nad tym, w ilu workach na śmieci zmieściłby się dobytek waszego życia? Przetestujcie. Wcale nie musicie się przeprowadzać: zróbcie to z ciekawości, no dalej! Niech w życiu zagości trochę spontaniczności i głupiej swobody. Przesiadywanie przed komputerem to słaba rozrywka na popołudnie...

Ja już wiem i nawet Wam powiem: w trzydziestu czterech. Ale 10 z nich to takie worki 60-litrowe, żeby nie było. Początkowo wszystkie te nasze szpargały miały pojechać w dwóch kursach (jeszcze miesiąc temu Jędrek chyba nawet planował zrobić jeden), a ostatecznie pojadą w czterech, bo chociaż od miesiąca słyszę głosy "więcej wyrzucaj, mniej znoś do domu", to i tak nie przestałam gromadzić. Ale co poradzić, wczoraj dostałam tak piękną skrzynkę, że nie mogłam jej nie przynieść do domu.






Poznałam też pewną miłą osobę, która m.in. tworzy dla magazynu "Willa". To jest ten magazyn, który zwykle w sklepie leży obok Siedliska i Werandy, ale na tyle wysoko, że na razie sięgam po Cztery kąty, M jak mieszkanie i Świat łazienek i kuchni. Do ogrodu jeszcze nie doszłam. Na razie w maleńkim ogródku rośnie samosiejka. Dziś tuż przed wyjściem spotkałam Magdę, która wręczyła mi kilka rzeczy dla malucha. Gosia, mama Olkowa będzie mogła powiedzieć coś na temat kosmetyków. Ze swojej strony przetestuję pomadkę dla dzieci o smaku gumy balonowej :D

Pojawia się uzasadniona obawa, czy te resztki rzeczy, które wciąż leżą niespakowane zdołamy jakoś upchnąć. Skodzinka stoi pod blokiem taka bidna i brudna od tego, co na nią naspadało z drzewa, że aż się zarumieniła na policzkach. Albo to ze wstydu, bo ktoś jej znowu nawciskał za wycieraczkę nieprzyzwoitych ulotek.

Do wywiezienia zostało niby niewiele: walizka z ubraniami i wieszakami, deska do prasowania, żelazko, blender, kilka kubków, kombiwar, gazety, pościel, 2 koce, aparat, narzędzia, reszta kosmetyków, kosz wiklinowy z zawartością i telewizor, który musimy wreszcie zdjąć i naprawić ścianę. Jędrek twierdzi, że po co wykręcać uchwyt ze ściany, może się komuś przyda. Yhym, już to widzę. Jakieś dziwne ustrojstwo na ścianie miałoby komuś służyć.

No i skrzynka ziół i kwiatów. I jeszcze taborecik, którego szkoda wyrzucić. Poza tym jest to nasz jedyny mebel, więc nie ma mowy, abyśmy go zostawili. 100 razy oblany kawą, co drugi raz wycierany, więc nawet z sentymentu nie wypada go wyrzucić.

Pomyślałam: niech ma, zrobię mu zdjęcie, czeka go sława w Internecie. I wierzcie mi lub nie, ale jak już wyciągnęłam aparat i wyplątałam się z paska tak żeby nie zasłaniał gwiazdy wieczoru, to nóżką trąciłam i wylałam. Więc stolik oblany został po raz sto pierwszy.




Za to metraż, który na co dzień był naszym przekleństwem, dziś staje się błogosławieństwem.

wtorek, 26 maja 2015

Chciałam złożyć życzenia na Dzień Matki

Godzina 16:45 próba nr 1. Wybieram numer, czekam 5 sygnałów (mama ma pocztę,  której nie umie wyłączyć, a ja się nagrywać nie lubię.  Zresztą wystarczy, że ja mam pocztę w telefonie na biurku w pracy, wiec wiem, jak brzmią nagrane na nią wiadomości.  Codziennie rano odsłuchuję litanię stęków, westchnień i pomruków wkurzenia). Próba zakończona niepowodzeniem.

Godzina 17:10 jestem nieugięta. No i pamiętam. Ale próba nr 2 jak wyżej,  zakończona fiaskiem.

Godzina 19:00 dzwonię z Jędrka telefonu. Odbiera Alka. Krzyczy,  że mama jest gdzieś na górze, a w ogóle to u nich jest wielka burza. Włącza się Jaś,  a w zasadzie następuje wrogie przejęcie słuchawki.  Krzyczy coś niezrozumiałe o burzy:

- Burza jest! Tam za lasem jest taka wielka mgłaaaaa!
- Że co jest?
- Taka duża  mgłaaaaa!
- Aha?
- Taka burza i tam w drzewa zaraz trafią pioruny i wszystkie drzewa spali!
- No tak. To musisz być w domu
- Muszę już wyłączyć ten telefon!
- To wyłącz
- Pa!
- Pa...


Czy moje próby kontaktu można potraktować jako pełnoprawne życzenia na Dzień Matki?

poniedziałek, 25 maja 2015

Obiecane zdjęcia z budowy

Zacznę od dygresji. Nie mogłam wczoraj zasnąć - najpierw dlatego, że cisza wyborcza została przedłużona, a potem z powodu mojej konsternacji. Nie będę tu wchodzić w szczegóły, chociaż modnie byłoby powiedzieć, że to nie był mój kandydat. No nie był, to fakt. Ale kiedy Agata Duda po miesiącach składania obietnic przez swojego męża mówi "postaramy się dotrzymać obietnic", to aż się prosi, żeby dodać "no przecież żartowaliśmy!" I to by było na tyle w temacie polityki.

O tym, jak pracowite są ostatnie weekendy może świadczyć przekonanie, z jakim dzisiaj obudził się Jędrek. Otóż z uśmiechem zadowolenia stwierdził, że jest niedziela, więc może spać dalej.

W sobotę ujrzałam na ścianie wiszące już grzejniki. Gdybyście deliberowali kiedyś nad tym, jaki kolor łazienkowej drabinki wybrać, żeby pasował do płytek, a jednocześnie nie był tak biały jak w każdej łazience, którą mieliście przyjemność odwiedzić do tej pory, to może coś podpowiem: szkoda zachodu. Nasze są niby ajwory, niby z teksturą i nie śliskie, a w sumie ja nie widzę różnicy. Zawsze można było wziąć designerskie cudo, na którym trudno zawiesić ręcznik... to ja już wolę praktycyzm. Ale tylko w łazience.




Przy okazji trochę pozwiedzałam. Wzięłam kąpiel w wannie, której jeszcze nie ma, z widokiem na wc, którego na razie próżno wypatrywać:




W "salonie" przycupnęłam sobie przy kominku:



Wiem wiem, w takiej formie bardziej przypomina prysznic. Może to dlatego, że mało kto widział jak kominek wygląda na samym początku swojego jestestwa.

Zrobiliśmy też pamiątkową focię:




Ostrożnie zeszłam ze schodów, które nie mają i jeszcze długo nie będą mieć balustrady, co też mocno niepokoi Jędrka:




I zauważyłam, że bardzo urosła nam trawa. Samosiejka oczywiście, ogólnie wygląda to więc jak smutne chwasty na ugorze. Chwastów nie sfotografowałam.

Ach, chciałam tu jeszcze pisemnie coś oświadczyć. Do Jędrka: Kiedy groziłam, że jak będziesz świrował to Cię odwiozę do Tworek, żartowałam. Nigdy tam nie trafisz. Możesz co najwyżej dostać lanie :-p

Wczoraj po raz pierwszy miałam okazję odwiedzić szpital psychiatryczny. Nie żaden tam oddział neurologiczny tylko zwyczajny psychiatryczny szpital. Nieistotne w jakim celu się tam wybrałam, nie o tym mowa. Wrażenie dziwne, straszne, przygnębiające. Wiem, jak wyglądają oddziały szpitalnie, na których leżą śmiertelnie chorzy ludzie, ale to, co wczoraj zobaczyłam trudno porównać z czymkolwiek. I mam nadzieję, że do końca naszych dni pozostaniemy w dobrym stanie umysłu, czego i Wam życzę.

Dobrej reszty dnia :)

piątek, 22 maja 2015

Pierwsze zdjęcia z placu boju

Do tej pory naszą skarbonkę widzieliśmy tylko my. Ale już za chwilę - niebywała okazja, by nas odwiedzić... na razie wirtualnie. Nie przejmujcie się tym, że jeszcze nie ma na czym usiąść. Do niedawna nie było o co się oprzeć. Zresztą nawet prezydent podczas debaty stoi, nie siedzi. Czujcie się więc wyróżnieni, że w ogóle jesteście zaproszeni.

Tymczasem stopniując napięcie pozwolicie, że jeszcze na chwilkę zatrzymam się przy rybach. Ale co zrobić? Taki mam jakiś rybny tydzień... chyba chcą, żebym zawyżyła spożycie ryb w Polsce, bo za duże nie jest. We wtorek filetowałam ryby, w środę uczyłam się, które mogą wyginąć, a wczoraj przyszła do mnie paczka-niespodzianka z Borów Tucholskich. Wysłana przez DobreRyby.pl, całe szczęście dobrze zmrożona, dzięki czemu zapachów dodatkowych nie emituje. Gabarytowo całkiem duża, a stoper dowodzi, że faktycznie nie upłynęły jeszcze 24 godziny od złowienia tychże pięknych okazów. Aż musiałam im zorganizować przejażdżkę w cywilizowanych warunkach! Bo nawet jeśli człowiek mieszka na tyle blisko pracy, żeby piechotą do niej chodzić, to bez samochodu ani rusz. No ani rusz!

W drodze zahaczyłam jeszcze o sklep, żeby je czymś wypchać (je - ryby). Szukałam tymianku tudzież kolendry. Tymianku Jędrek nie chciał, zaś kolendra wyglądała jakby już zdążyła sprzedać swoje wnuki i dlatego wybór padł na pietruszkę. W domu okazało się, że nie bardzo jest jak je czymkolwiek napychać, bo to filety (ten popularny u nas gatunek ryby), za to przyprawy już oczywiście spakowaliśmy do pudeł, zostały sól i pieprz, z czego pieprzu co kot nadrapał (bo akurat lekarstw ci u nas dostatek). Do tego nacierając ryby solą skaleczyłam się solą i znikąd pomocy, bo Jędrek mówi, że sól na skaleczenie lepsza niż spirytus.

Upiekliśmy 3 sztuki, resztę na razie zamroziłam. Tylko nie wiemy co jedliśmy... Na 50% był to duży pstrąg. Na drugie pięćdziesiąt: jesiotr.




A teraz obiecany wirtualny "parapet": nas tam na razie nie ma, wejdziemy za ponad miesiąc (moim zdaniem), a zdaniem ekipy hydraulika i pionu wylewek - jakże szumnie ich określiłam - za niecały miesiąc. Jeszcze jakiś czas temu chatka na kurzej nóżce prezentowała się tak:






ale z czasem nabiera kształtów:




 Słowem wstępu - na dzisiaj tylko tyle i aż tak mało. Jak mi się przypomni, to zabiorę jutro aparat i zrobię więcej (mam nadzieję zobaczyć wiszący grzejnik :)). Jak mi się przypomni zbyt późno, to też lipa, bo nie zdążę go podładować.

Dopięłam także swego jeśli chodzi o meble kuchenne - a nie mówiłam, żeby milczeć i przeczekać? Będą takie jak chcemy i wcale nie tak drogo. Jutro będziemy już wiedzieć co i jak. Zobaczymy też płytki do łazienki, które wypatrzyłam na jakiejś ekspozycji w TTW Home i których nigdzie więcej nie dało się już obejrzeć. Obecnie nie ma ich nawet w TTW Home, bo zmienili ekspozycję. Czyżbym tylko ja je chciała? Tak czy inaczej jest jakieś stoisko w Wolicy koło Janek, gdzie zamierzamy się udać.

W środę oddaliśmy 1 komplet kluczy do kawalerki i właśnie przekonujemy się o tym, jak ciężko bez niego funkcjonować. Wczoraj zabrał je Jędrek, bo ja miałam wrócić później, ale po małych zawirowaniach z lekarzem okazało się, że muszę przez godzinę błąkać się bez celu po galerii handlowej. W dodatku po 16:00 robi się tam taki tłum, że szok. Galerianki już dawno poszły do domów, przyszedł lud pracy. Przyszedł i chodził od sklepu do sklepu, no dramat jakiś. A podobno ludziom brakuje do pierwszego. Zaszyłam się czym prędzej w saturnie i brylowałam między pralką a piekarnikiem.

Ale wracając jeszcze do kluczy: no więc w środę odwiedzili nas właściciele. Nie widzieliśmy się niespełna 2 lata, a w ogóle to widzieliśmy się po raz drugi, więc trochę się zdziwiłam tym, jak wyglądają. Zapamiętałam ich zgoła inaczej, aczkolwiek byliśmy parę dni przed ślubem, więc mogłam mieć te słynne "klapki na oczach". Strasznie mili. Nie wiem po co reperowaliśmy tę ścianę, w dodatku nikt nawet nie myślał oglądać poszczególnych sprzętów. A pralka działa? Działa. Aż w ułamku sekundy pomyślałam, że żal opuszczać to mieszkanie. Ale to był tylko ułamek :) A kiedy pani Grażyna spytała, dokąd się wyprowadzamy okazało się, że będziemy prawie sąsiadami... Mazowsze jest jednak małe. Doskonale nas rozumieją - sami przed laty uciekli z Warszawy.

W ubiegłym tygodniu marudziłam, że w sobotę nie pośpię, bo gonimy na 8:00 spotkać się z grzejnikami. To znaczy z hydraulikiem. Teraz znowu marudzę, bo musieliśmy przesunąć spotkanie w meblach na wcześniejszą porę, więc się znowu nie wyśpię. A jeszcze nie tak dawno słyszałam, że notoryczne niedosypianie jest tragiczne w skutkach, więc jak tak dalej pójdzie to na starość będę... stara. Pytanie tylko, czy jeśli będę spała dwa razy dłużej w niedzielę, to uzupełnię deficyt snu? Cóż, nauka nie zna odpowiedzi na wszystkie pytania.

środa, 20 maja 2015

Kilka ciekawostek o rybach

Wczoraj byłam na fajnych warsztatach, które wprawdzie nie były do końca poświęcone rybom, jednak całkiem przypadkiem okazało się, że będę je musiała filetować. Pod okiem kucharza Sebastiana wyfiletowałam 3 pstrągi i naprawdę zebrałam pochwały. Mam nadzieję, że nikt nie zadławił się ością.




Swoją techniką filetowania podzielił się Grzegorz Łapanowski, który zdecydowanie lepiej operuje nożem niż np. ja. I ma dłuższe ręce do robienia selfie.




Z tego miejsca pozwolę sobie podziękować Ani Cesarczyk za zaproszenie w to nowe miejsce, jakim jest Food Lab Studio (warsztaty organizowała firma Melvit, która ostatnio wyprodukowała kilkanaście paczek płatków osianych Secret Family, a kilka z nich trafiło także w moje ręce. Oczywiście już je zjadłam, już ich nie ma. Ale na pewno dostaniecie je w sklepach, bo chyba jednak wyprodukowali ich więcej... a smakowite są, toteż polecam). I naprawdę mi się tam podobało! W dodatku zwykle szybko się zmywam, a tym razem wróciłam do domu przed 19:00. To o czymś świadczy ;) Nie omieszkała skomentować tego jedna z siedzących obok mnie blogerek słowami "widzi pani, tylko my tu zostałyśmy i doceniamy, a dziennikarkom to się zawsze spieszy"... Nie wiedziałam, czy wypada mi udawać blogerkę, czy jednak się zdemaskować. W tej sytuacji milczenie jest złotem.

Dzisiaj z kolei byłam na ciekawej konferencji dot. ryb właśnie. Zapamiętałam na przykład to, że flądra jest określeniem sposobu, w jaki prowadzi się ryba, a nie gatunku ;) A jeśli powiedział to profesor, to chyba trzeba mu wierzyć?

Co ciekawe, nad Bałtykiem w wakacje nie warto kupować dorsza. Już pomijając fakt skąd pochodzi, to najlepszy jest jesienią. Ponoć od czerwca do września dorsza jedzą tylko turyści, za to flądra (jak wyżej) to zazwyczaj gładzica albo stornia, a nie żadna flądra. Tę warto zjeść w drugiej połowie lata. W sklepach zwykle kupujemy łososia, który wedle życzenia jest norweski lub bałtycki, ale to tylko życzenie. Zazwyczaj to łosoś poławiany przez Chińczyków. Nie tyle gorszy, co inny w smaku. Ale najciekawsze jest to, że łososia w supermarkecie nierzadko udaje troć. Nie sposób też złowić w Bałtyku makreli, a jeśli już się uda, to zapewne nie uda się jej odkupić. Zgodnie z zaleceniem MSC (zrównoważonych połowów) nie należy łowić dorsza mniejszego niż 38 cm. A w ogóle idealnie byłoby jeszcze zwracać uwagę na płeć ryby...
Tuńczykiem podobno nie sposób się zatruć, bo rtęci nie ma w nim tyle, abyśmy przy nawet wzmożonej konsumpcji byli w stanie ją sobie dostarczyć. Zresztą Polacy jedzą mało ryb, bo 13 kg rocznie, a najwięcej mintaja. Aha, i podobno niektórzy twierdzą, że filet to gatunek ryby.

piątek, 15 maja 2015

Nasz dom - nasza skarbonka

Kilka dni temu (po zmianie zmienionej już wcześniej koncepcji) pojechaliśmy do "naszych" mebli kuchennych, aby zaprojektowali je i wycenili jeszcze raz. No i okazało się, że po tej zmianie koncepcji zmieniła się też cena. Podejrzewam jednak spisek, bo urosła dwukrotnie... czyżby ktoś tu pomnożył ją przez 2? ;o) Zaczęłam więc na nowo kombinować i bogatsza o wiedzę dot. fachowego nazewnictwa frontów i systemów szafkowych poprosiłam o wycenę podobnego projektu w dwóch innych miejscach. Jak dostałam odpowiedź, to znów pomyślałam, że się pomylili o jedno zero




Ale już ochłonęłam i odjęłam od ceny, co zbędne. W sumie to już nie wiem, czy chcę zabudowywać tę lodówkę czy nie (ostatnio mówiłam, że chcę?)... Zamiast tej dodatkowej szafki lepszy byłby może kredens-staroć? No zobaczymy. Na razie się nie odzywam, nie odpisuję, może zmiękną. Liczę na to, że oddzwonią z propozycją rabatu

Wczoraj spotkaliśmy się za to z p. Danielem, którego ekipa ma nam wykańczać to i owo. Takie tam gładzie, podłogi, łazienki, czyli wszystko to, co niezbędne, aby móc się wprowadzić. Pytał, jak bardzo nam się spieszy, ale chyba w końcu niezbyt dobitnie się określiliśmy na początku. Bo na początku mówił, że 8 tygodni, a potem stwierdził, że jednocześnie z podłogami można wpuścić glazurnika do łazienki (a ten potrzebuje 2 tygodni) i jakoś tak stanęło na tym, że jednak całość 4 tygodnie. Nie wliczyłam w to oczywiście malowania ścian (pieśń przyszłości) i drzwi. Nie wiem dlaczego, ale Jędrek mówi, że drzwi do łazienki są istotne. Jak dla mnie to i bez tych można na początku żyć... Po prostu nie od razu trzeba zapraszać gości ;)

Widziałam, że Jędrek zrobił ostatnio kilka zdjęć naszej "skarbonce", więc jak je zrzucę, to coś wrzucę. A w weekend będzie wielkie testowanie gry Dixit!

środa, 13 maja 2015

Klaskaniem mając obrzękłe prawice

Maturzyści na pewno wiedzą, jaki mam wiersz na myśli. Oczywiście tegoroczni, bo reszta już dawno zapomniała kim był Norwid ;) A był też rysownikiem. Pamiętam, jak na II roku studiów wpadło mi w ręce w BN wydanie Lirenki T. Lenartowicza z 1855 roku z rysunkiem Norwida na okładce. Pamiętam też, jak kiedyś, przy okazji pisania pracy rocznej ze "staropolski" dostałam do ręki Uwagi o śmierci niechybnej wszystkim pospolitej księdza Baki, wydanie z 1807 roku. I minę mojego profesora od tegoż przedmiotu, kiedy w PAN-ie usiłowałam ją dostać po raz drugi. Zapytał wtedy, czy w Bibliotece Narodowej nowszej nie mieli... mieli, ale przecież wolałam poobcować z tym starociem! Z tego co wiem, niedługo potem można je było oglądać już tylko na mikrofilmach, czyli słusznie skorzystałam.

Ale już wracam, bo odbiegłam od tematu. Zaczęłam od klaskania, bo tak mi się najbardziej zapamiętało na koniec musicalu:



Tak właśnie obecnie wygląda obłożenie sali w Romie. 9 maja zrealizowaliśmy bilety kupione w... grudniu. Ale jak najbardziej polecam, wprawdzie liczyłam na to, że akurat w sobotę w roli Harry'ego wystąpi Jan Bzdawka, ale i tak było przebojowo!

A co u nas? Jak na złość wszystko się psuje... np. wczoraj zepsuła się lampa stojąca, w dodatku włączników przelotowych podwójnych nikt nie sprzedaje. Wysokość kaucji stoi więc pod znakiem zapytania. Mogła jeszcze trochę wytrzymać... chucham i dmucham na to, czego dotknę, żeby się przypadkiem nie rozwaliło. Para, która oglądała mieszkanie nie zdecydowała się na wynajem. Jędrek skomentował, że chłopak dziwny, na balkon nie wyszedł, o nic nie pytał. Ja wiem czy dziwny? Po prostu co on ma do gadania? ;o) W czwartek oglądali kolejni i tym się chyba podoba. I mam nadzieję! :)

Przedwczoraj zdążyłam też kupić buty, które wczoraj zwróciłam. Nie zliczę, która to już para niestworzona na moje kopytka...

wtorek, 5 maja 2015

Fontanna w Hrubieszowie

I oto jest! Pierwsza fontanna w najdalej wysuniętym na wschód Polski mieście. Całe siedem podświetlanych wodnych dysz:




Zdążyłam zaobserwować taniec wodnych strumieni w kilku konfiguracjach. Spektakl parku fontann to to może nie był, ale w przyszłości? Kto wie... w końcu w walizkach z Hrubieszowa do Warszawy wywieziono już tyle słoików, że wreszcie wypadałoby i stamtąd coś przywieźć.





Zajrzałam także do mojego liceum (zdjęcia mam na razie w telefonie, więc dodam wkrótce) i trochę się tam zmieniło. Np. koło drzwi damskiej toalety nie da się już wyjść na plebanię, a tam, gdzie była szatnia koło sali gimnastycznej jest teraz sala lekcyjna.

W Masłomęczu zakończyła się odbudowa spalonej w wakacje chaty Gotów. Pamiętacie, byliśmy tam w czerwcu: Dziewczyny w Metelinie, a w noc po naszym wyjeździe w chatę uderzył piorun, wskutek czego ta doszczętnie spłonęła. Mimo że Wioska Gotów rozpoczęła właśnie nowy sezon, mama nie pozwoliła nam tam pojechać ;o) Żeby przypadkiem znowu nie zostały zgliszcza...

Wrzucam jeszcze jedno fotkie z Hrubieszowa i streszczam, co więcej u nas.



W telegraficznym skrócie wygląda to tak:

  • sprzątamy
  • pakujemy się
  • czynimy pierwsze zakupy

A trochę obszerniej:

Przymierzamy się do wyprowadzki z Mokotowa. Na przykład wczoraj umyłam okna, balkon i częściowo łazienkę, a Jędrek poprawiał ścianę, którą kiedyś popsuł. Nawet nie wiedziałam, że sprzedają farby w saszetkach, a właśnie tak minimalnej ilości było nam potrzeba. Obecnie ściany mają kolor łososiowy, za to farby są w kolorach cappuccino i jakiś beż... w razie czego mam chyba jeszcze jakieś barwniki Dr. Oetker, jakby tak dodać kropelkę czerwonego, hm? ;)

Spakowałam też część kosmetyków, przy okazji wyrzucając te, których pewnie nigdy nie użyję. Jutro ma przyjść para, która zamierza wynająć to mieszkanie i dobrze by było, gdyby się zdecydowali. Oszczędzilibyśmy sobie pielgrzymki potencjalnych najemców, którymi zresztą sami kiedyś bywaliśmy. W końcu mieszkanie jest naprawdę ciasne, i trzeba się naprawdę bardzo kochać, aby tam wytrzymać. Uprzedzam domysły: wyprowadzamy się nie dlatego, że nie możemy ze sobą wytrzymać ;) Fajnie nam razem, ale już trochę przyciasno... W dodatku sąsiedztwo Stodoły sprawia, że wciąż powtarza się problem z parkowaniem.

Nie jestem też typem mieszczucha i źle znoszę blokowiska, dlatego wczesnym latem ubiegłego roku zdecydowaliśmy o miejscu, w którym chcielibyśmy zamieszkać na stałe, za to całkiem niedługo będziemy musieli decydować o tym, jak się tam urządzimy. I w sumie to jest chyba ta trudniejsza strona medalu, bo mam milion pomysłów, ale wszystkich zrealizować się nie da. W dodatku to niezdecydowanie... no koszmar i moja okropna przywara ;)


Np. jakiś czas temu sobie umyśliłam, że kiedy już wszystkie ściany stoją tak, jak miały stać, to ja mimo wszystko chcę na stałe niewysoki murek w kuchni. Tak więc Jędruś zwalnia się z pracy, gonimy na miejsce, po czym miły pan kierownik budowy pokazuje, że jeśli nie wiem, jak dużo będę miała mebli, to jednak odradzałby stawianie go już na tym etapie. I tak oto przejechaliśmy się kolejny raz ot tak. Ale właśnie będąc po raz kolejny na miejscu zdecydowaliśmy, że lodówka jednak będzie w zabudowie, chociaż broniłam się przed tym bardzo!

Wpadła mi ostatnio ta piosenka w ucho i nie chce wypaść. Aż mi się marzy nauka francuskiego :)